Lubiła się Puszczać. Najbardziej w niedzielne poranki. Z kacem bądź wciąż pijana odklejała się od lepkiej skóry męża i wyskakiwała z ciepłej pościeli. W łazience zadzierała wysoko nogę, by umyć wilgotne sny, przecierała niebieskie oczy, myła zęby i uśmiechała do wciąż nagiej siebie. Szczypała policzki, by nabrały rumieńców, ważyła w dłoniach jędrne piersi, prześlizgiwała dłonią po miękkim brzuchu, klepała pełne uda. Skóra wracała do życia, dusza wracała do niej. Ona wymykała się ze swojego świata i szła się Puszczać.
Pierwsze drzewa rosną kilka metrów od domu. Najpierw dotyka ich wzrokiem, szuka zmian, mimiki, członków, szuka ich myśli. Szalona matka lasu, królowa niedzielnych poranków. Łapie ten moment, gdy noc odchodzi, a nieśmiałe światło otula liście i korę. Las żyje, poci się, otrzepuje senne marzenia.
Jeszcze zdejmie fioletowe trampki, jeszcze zadrze do góry, długą, zieloną sukienkę, rozpuści czerwone włosy, by nauczyć je ponownie tańczyć na wietrze.
Dziewczyna jest piękna i pięknie chodzi, kołysząc się delikatnie. Nie potrzebuje imienia, imiona nic nie znaczą, nic nie określają. To uśmiech ją opisuje, jej uważne kroki, to jak dotyka kory, gładzi zagłębienia drzewa, szuka w nich siebie. Tylko ona, królowa, zauważa, że tym razem Puszcza jest niespokojna, rozedrgana, inna. Idzie dalej ta dziewczyna, ta królowa. I westchnienie jedno, drugie, że pięknie, że spokojnie, że wraca, jak do domu, choć dom przecież za plecami, a w nim mąż śpiący i kawa niezaparzona. Jest jakby poza światem, bo świat jest tam, a ona tu, w tym lesie, w tej Puszczy, w ciszy tej, choć przecież rozedrganej, rozszumianej. Jest teraz dla siebie i dla drzew, bo tego za plecami już nie ma, nie w tej chwili. Wróci tam, jak zawsze, ale nie teraz, teraz nie ma myśli o tym. Teraz są duchowe spotkania.
Po godzinie trafia nad brzeg, woda spokojna. A nad brzegiem gwar jakiś, choć nikogo nie ma, poruszenie, choć ruszają się tylko liście i trawy. Rozgląda się dziewczyna, szuka czegoś, wypatruje. Cień przemyka między drzewami. Już chce ruszyć w tamtym kierunku, już stawia stopę, gdy w wodzie plusk jakiś, odwraca się więc i patrzy. Chodź, szepcze jej ta, która wyłania się z wody, wyciągając do dziewczyny srebrną dłoń błyszczącą w słońcu. Jest naga, więc i dziewczyna zdejmuje ubranie. Tęskniła tygodniami za swoją Nimfą, dotykała swojej skóry, jak tamta by jej dotykała; szczypała sutki, jak tamta by je szczypała; gniotła pośladki, jak tamta by je gniotła. I doczekała się dziewczyna, doczekała na zaproszenie, na gest i uśmiech się doczekała. Na spełnienie się doczekała. Plusk wody, mokre ciało, ona mokra, śliska, a Nimfa twarda. Mięśnie grają pod skórą, piersi jak skała, palce pewne. Nimfa dobrze wie, czego chce i co robić, więc łapie dziewczynę za włosy i usta swoje zimne wbija w kark. Jęk niesie się po jeziorze, po lesie się niesie, budzi driady, zwierzęta budzi. I patrzą na ten taniec, na wodę wzburzoną patrzą i słuchają zwierzęcego wycia i nie wiedzą już, gdzie się kończy srebro, a zaczyna kremowa skóra dziewczyny.
Dostała to, czego tak długo pragnęła, czego szukała, szarpiąc się po domu. Teraz wróci spokojna i kilka dni będzie żyła wspomnieniem. Uśmiechać się będzie nieświadomie na myśl tą, a mąż nie będzie pytał, wiedząc, że ten uśmiech nie dla niego. Czasem lepiej nie pytać. Pytając, można dostać odpowiedź, a po co odpowiedzi, gdy wszystko jest dobrze. Więc uśmiechać się będzie ta dziewczyna w dzień deszczowy i w dzień słoneczny, a w noc ciemną sięgać będzie do swego męża męskości i cieszyć się nią będzie.
Jeszcze oddech łapie na brzegu, patrząc w niewzruszoną taflę jeziora. Jak gdyby nic zupełnie, nic przed chwilą. Ale wie, że jednak, czuje pulsujące spełnienie i bolesne otarcia. I znów cień przemyka. Bardziej to czuje, niż widzi. Odwraca głowę. Zupełnie nic. Wzdycha i zakłada te swoje trampki fioletowe, suknie zielone, włosy zostawia w nieładzie, by schły na wietrze i rusza w tamtym kierunku. Idzie powoli w gęstwinę. Dla kogoś innego wszystkie drzewa wyglądają tak samo, niczym się nie różnią. Dla niej każde jest inne, każde piękne, każde z duszą, każde coś mówi, a ona ich słucha. Szeptów żalu i tęsknoty, i radości szeptów. Tyle głosów, tyle słów, emocji tyle.
Cień przemyka między drzewami, tym razem widzi wyraźnie pomimo mroku panującego w lesie. Hej, krzyczy, hej, poczekaj. Nic, nie odpowiada, ruch tylko jakiś i gałęzie skrzypiące, szelest coraz głośniejszy. Serce dziewczynie tłucze się po żebrach. Jeszcze niespokojne po orgazmie, a już wprawione w ruch przez cuda i igraszki leśne. Nagle pisk za leszczyną. Idzie tam dziewczyna, coraz szybciej, biegnie prawie w przestrachu, bo coś skamle i jakby tarza się w liściach. Dopada do krzewu, a to, co widzi, rozszerza jej źrenice. Niebieskie oczy prawie czarne ze zdziwienia. Jeszcze nigdy w tym lesie, jeszcze nie widziała. Wpatrują się w nią dwie pary bursztynowych, świecących oczu. Przeszkodziła im, a teraz za późno, by się wycofać niepostrzeżenie. Przeciągły warkot. Uśmiecha się więc dziewczyna przepraszająco i powoli wycofuje. Wilki przerywają i znów warkot. Zdaje jej się, że widzi skinienie łba basiora, który kryje swoją sukę, jakby i ją zapraszał do siebie. Ach poczuć pazury wbijające się w bladą skórę. Oddać się, poczuć moc zwierzęcą. Nie tym razem, mruga porozumiewawczo, że wróci, że nie dziś, ale wróci. Będzie szukać swojego wilka. Las szumi. Włosy schną. Życie się dzieje.
Hanka V. Mody
Autorka obrazu: Diana Żarów
Podoba mi się. 🙂